Dzisiaj, pogoda doskonale pasuje do mojego nastroju. Szare chmury nisko na niebie, chłodny wiatr. Idę na spacer z Patrykiem, dwu-letnim synkiem, a na wsi świeci pustkami. To dobrze, bo zapomniałam zabrać ze sobą maski.
To niebo przypomina mi coś - kiczowaty wiersz który napisałam jako nastolatka, o tym że nawet w całkiem pochmurny dzień słońce zawsze świeci ponad chmurami. Próbowałam się wtedy pocieszyć po powrocie z wakacji w Polsce. Gdy wylatywałam z kraju, niebo było dokładnie takie samo jak dzisiaj, i też idealnie pasowało do mojego nastroju. Ale jak samolot wzbił się ponad chmury, to tam była już całkiem inna bajka - słońce w całej swojej okazałości świeciło na tle lazurowego nieba. I już wieczna optymistka we mnie próbowała to jak najlepiej zinterpretować - stąd powstał ten wiersz. Sprawił że poczułam się lepiej na chwilę.
Dzisiaj, gdy patrzę na to niebo i wyobrażam sobie słońce ponad chmurami, nie mam ochoty się uśmiechać. Dzisiaj, czuję się przytłoczona.
Przytłoczona mailami na które nie zdąrzyłam odpisać i bałaganem który zawsze jakoś wymyka się mi spod kontroli; płaczem dziecka który oznacza że najstarsze po raz kolejny pokłóciło się z młodszym. Przytłoczona poczuciem winy że nie potrafię wszystkiego lepiej ogarnąć. Że nie potrafię czasami nic więcej z siebie już dać.
Przytłacza mnie zgiełk na mediach społecznościowych (na których ostatnio zbyt często siedzę, to fakt), to wieczne “my kontra oni,” strona prawa i lewa, wszyscy przekrzykujący się swoimi racjami. Czy zostało cokolwiek pośrodku?
Ale przede wszystkim, bardziej niż zwykle, czuję ciężar tych ostatnich pięciu pandemicznych miesięcy - oraz ciężar niepewności o następne.
Zdaję sobie sprawę że jeśli to ma być najgorsze co mnie w życiu spotka - ten cały rok 2020 - to naprawdę mam dobrze. Wiem o tym. Przypominam to sobie czesto, a w tym pomagają mi również książki. Ostatnio, czytam lektury dość wstrząsające, wyczerpujące emocjonalnie. Czuję się po nich jakby mnie ktoś przecisnął przez wyżymaczkę. Jednak dają perspektywę. Na przykład książka “Echoes of Tattered Tongues” John’a Guzlowskiego - zbiór wierszy o przeżyciach jego rodziców podczas drugiej wojny światowej. Albo “27 Śmierci Toby’ego Obeda” autorstwa Joanny Gierak-Onoszko - książka ujawniająca bardziej mroczną stronę Kanady o której mało się wie. Obydwie pokazują jak trauma przelewa się z pokolenia na pokolenie. I gdy sobie poczytam o tym jak np. żołnierze zabijają niemowlę, albo jak siostra zakonna zmusza dziecko do zjadania własnych wymiocin, jak sobię uzmysłowię jakie piekło na ziemi niektórym ludziom jest dane to wtedy wiem, że rok 2020, tu w moim pięknym, spokojnym Massachusetts, to tak naprawdę jest pikuś.
Jednak pomimo wszystko, pomimo perspektywy której nabieram po takiej lekturze - czasami oprócz dni lepszych zdarzają się też i gorsze. A dzisiaj, po prostu nie mam ochoty obrócić tego wszystkiego w śmieszny post w którym pół-żartem napiszę o wyżywaniu się na schabowych tłuczkiem do mięsa. Nie, nie dzisiaj.
I wiecie dlaczego? Ponieważ się uczę. A może raczej oduczam. Oduczam się przekonań o tym, które uczucia są w porządku żeby okazać a które nie. Oduczam się tego, co czasami wpaja się dzieciom, nawet nieświadomie - nie płacz bo nie masz o co; nie okazuj złości bo to niegrzeczne.
A właśnie że dzisiaj będę płakała i czuła złość.
Gdzieś tam pod tymi warstwami przytłoczenia, jest ta wieczna optymistka, wiem. Ta sama która próbowała mnie pocieszyć gdy jako nastolatka, z taką rozpaczą wylatywałam z Polski.
Napisała wtedy tak:
“…przypomnij sobie że słońce zawsze nad chmurami świeci tylko czasem chowa się.
Chmury odpływają. Słońce jest już widoczne. Świeci mocno, rozgrzewa mnie…”
Dzisiaj, ta optymistka nie mówi już do mnie wierszami. Dzisiaj, po prostu mówi mi, “Trzymaj się. Jakoś to będzie.”
Wierzę jej.