Słuchajcie, byłam ostatnio na biwaku z mężem i trójką dzieci (w tym z 11-miesięcznym dzidziusiem). Zanim zapytacie czy mnie porąbało jechać pod namiot w takim składzie, opowiem Wam śmieszną historię z naszego pierwszego poranka. 😉
Mąż na grillu robi jakieś tam śniadanie. Ja siedzę przy stole piknikowym i karmię dzidziusia. OK, może “karmię” to zbyt wiele powiedziane. Dzidziuś stał przy ławeczce a ja mu na nią wysypywałam chrupki, które sam sobie brał. 😂 Nagle, patrzymy, nadchodzi do naszego pola namiotowego jakiś mężczyzna, kontakt wzrokowy z nami robi, uśmiecha się, ciekawe czego chce?
Podchodzi do męża bo mąż stoi bliżej, i jakimś pięknym zagranicznym akcentem pyta się: “Excuse, could you help?” Uroda jakaś taka Hiszpańska, może Brazylijska, takie klimaty, wiecie—oliwkowa skóra, ciemne oczy, ciemne kręcone włosy, lekko długie, związane z tyłu w koka. Wiem co myślicie: “Fuj, facet w koku?” Tak, tak, niewielu facetom udaje się takie coś , ale mówię Wam, on z całą pewnością do nich nie należał. Naprawdę, niezłe ciacho!!! 😍
Więc chyba nic dziwnego że ja tu się szybko zrywam z ławki, dziecko zostawiam, przecież doskonale sobie samo radzi, i podchodzę do przystojniaka stojącego z mężem żeby służyć pomocą. Wtedy oczywiście zdaję sobie sprawę jak ja wyglądam, bo przecież niedawno dopiero wyszłam z namiotu. Włosy rozczochrane, zęby nie umyte, stanika zero… No ale trudno. Przystojniak pyta się, “Could you tell me where I can get green paper?”
Spoglądamy z mężem na siebie i tak się zastanawiamy, o jaki zielony papier mu chodzi i po co mu potrzebny? Przystojniak widzi że nie kumamy więc zaczyna się produkować, tłumaczyć, a my nadal nic. Sushi chce na biwaku zrobić czy co? Facet gestykuluje rękami, mówi tym swoim akcentowanym angielskim, “Na sałatka, można jeść z pomidory, może pikantne może nie.” Wzruszam ramionami, kręcę głową. “Chyba nigdy czegoś takiego nie jadłam,” mówię. To musi być coś zagranicznego, jakiś egzotyczny dodatek do sałatek czy coś. “No, no, nie rozumieć.” I dalej tłumaczy mi coś o zielonych papierach.
W końcu mąż zaskakuje. “O! Green peppers!” Czyli—zielone papryki. Przystojniak się ekscytuje. “Yeah, yeah, green papers!” 🤣🤣🤣 Ale mi się głupio zrobiło że od razu na to nie wpadłam!!! Więc zaczęłam się śmiać i palnęłam, jak ta Amerykanka którą w części jestem, “O, przepraszam że nie zrozumiałam, nie piłam jeszcze porannej kawy.” 🙄 Mówię Wam, wstyd. No ale poszukaliśmy mu w telefonie najbliższy sklep spożywczy, przystojniak zadowolony podziękował i odszedł. Ja odwracam się z powrotem do dziecka, a ten siedzi i wpieprza chrupki prosto z ziemi wraz z kępkami suchej trawy. Ups. 🙃🤗
Więc tak to było ostatnio na biwaku. Dobrze że przystojniak przynajmniej nie pytał się o “yellow papers”! 😄